SILNA POTRZEBA NASZYCH DNI
Oto rozpoczął się nowy rok akademicki. Niech będzie błogosławiony!2. Zwyczaj uroczystego inaugurowania każdego nowego roku akademickiego ma w sobie tyle majestatu i tyle zarazem serdecznej, młodzieńczej radości, tak się w nim bratają powaby wiedzy z bez-troską żaków, zaduma z gwarem, że trudno oprzeć się jego pięknu i nie wypatrywać chwili, gdy aule uniwersyteckie znów się rozjarzą pełnymi światłami, gdy przez ich szeroko rozwarte podwoje wkro-czy, niczym w religijnej procesji, wspaniały orszak profesorów przybranych w togi i gdy wreszcie uderzy w niebo najuroczystsza i najwspanialsza pieśń - Gaudeamus. Z czymże ją porównać! Tak przecież duszę bez reszty bierze we władanie! Może z Hendlow-skimi Alleluja... Może z finałem IX symfonii Bethovena...
Żeby pozostać jeszcze przy pieśni studenckiej, która góruje w pierwszych dniach października, dodajmy i to, czego pominąć nie-podobna, że obok radosnego Gaudeamus, obchodom wznawiania prac w uniwersytetach z dawien dawna towarzyszył pełen namasz-czenia, kościelny hymn Gaude Mater Polonia (Raduj się Matko-Polsko). Oba utwory, jakkolwiek różne i pochodzeniem, i treścią, i charakterem, zwykle współbrzmiały ze sobą wybornie. Jak gdyby klamry, spinały w jedną całość wielorakie akcenty pięknego święta szkół wyższych, gwarantując tam miejsce wszystkiemu, co praw-dziwie wielkie i przynosi zaszczyt człowiekowi. Żywo symbolizo-wały właściwą tym szkołom-świątyniom prawdy, wolę chronienia przed profanacją cnót tolerancji i respektu wobec każdego, kto miłuje prawdę i decyduje się wejść na drogę upornego poszukiwa-nia jej. O to też szkoły wyższe w najświetniejszych swych okresach pieczołowicie dbały i o to ofiarnie walczyły, gdy czas nie sprzyjał szacunkowi dla tych fundamentalnych wyróżników dojrzałego człowieczeństwa.
3. Ale przywołując dzisiaj ów hymn-symbol, powiedzmy w pierwszym rzędzie, iż w kontekście rozpoczynającego się roku akademickiego powinien on zabrzmieć jako ważne przypomnienie oczywistego odruchu wiary - że chrześcijanin przedsiębierze wszystko w imię Boga! Każdy zamysł, każdą pracę, każdy czyn.
I że wszelka próba ukazywana sensu takich postaw byłaby jaskra-wą niestosownością, jeśli się zważy, iż człowiekiem wierzącym jest w istocie ten, dla kogo Bóg jest prawdą pierwszą. Nie trzecią, nie nawet drugą, lecz właśnie pierwszą. Wtedy nie potrzeba już nicze-go wyjaśniać.
Tylko wiara słaba, chwiejna, blada i lękliwa, wiara, której człowiek przyznaje za siedlisko jedynie skrawek swojego wnętrza, całą resztę zatrzymując pod wyłącznie własne władanie - tylko tak pojmowana wiara wciąż podpowiada to samo paradoksalne pyta-nia: Po co, dlaczego? Po co wszystko z Bogiem? Dlaczego wszyst-ko w imię Boga? Tylko takie, niezdecydowane wnętrze bezustannie podszeptuje człowiekowi ucieczkę do jakiejś spokojnej kryjówki, by tam dopiero osłonięty, nie widziany, nie rozpoznany - rozmawiał ze swoim Panem. I namawia go, by tę kryjówkę, widoczny znak bo-jaźni, określił jakąś wzniosłą nazwą - np. współczesnych katakumb - iżby mimo ucieczki, jeszcze zapewnił sobie chwałę.
Oto jedna z przyczyn niepełnej obecności w świecie wielu bra-ci noszących imię chrześcijan. Owszem, są. W ogóle są. I często-kroć jest to obecność zawodowo żywa, lecz pod względem ide-owym i moralnym nie inspirowana wyznacznikami Ewangelii, jak gdyby ich zasięg był z istoty krótki, ograniczony do paru zaledwie sfer ludzkiej egzystencji. Dlatego też łatwo i bezkrytycznie daje się posłuch zdaniom o konieczności pozostawania z Ewangelią w gra-nicach ściśle jej przynależnych, w żadnym razie nie dalej, że to pod groźbą dopuszczenia się aktu uzurpacji uprawnień będących jakoby w gestii innych.
Nie bądźmy bezwzględni w rozumowaniu, nie usiłujmy stoso-wać tu cięć nazbyt ostrych. Pomyślmy tymczasem o jednym, na razie o jednym. Jak z naszkicowanym przed chwilą pojmowaniem wiary, jak dając posłuch wspomnianym podszeptom, które się re-klamują jako dobroczynne, uniknąć niebezpieczeństwa rozłamania się człowieka? Podwójnej egzystencji? Podwójnej twarzy? Co chrześcijanin, modlący się do Boga w świątyni, miałby - gdyby tak rozumować - uczynić ze swym chrześcijaństwem, gdy po modli-twie opuszcza świątynię? Czy budując świat - jako inżynier, na-uczyciel, lekarz, biolog, artysta - ale według projektów obcych chrześcijańskiej wizji świata i życia ludzkiego, nie wypowiadając żadnego słowa o tym, co ma być jego pierwszą prawdą, czym po-winien obdzielić innych jeszcze jako świadek Ewangelii, nie zadaje sobie uderzenia, które nieuchronnie rozłamuje człowieka? Siostry i Bracia moi, pomyślmy o tym. Bardzo Was o to proszę. Zdecydujcie się na pomyślenie o tym.
4. A skoro o świadectwie wspomniałem, pozwólcie, że przy-toczę Wam świadectwo, które w ten wieczór winno w naszych zastanowieniach znaleźć wysokie miejsce i wspomóc wspólną re-fleksję. Biorę je z opublikowanego przez jedno z naszych czaso-pism katolickich wspomnienia o pewnym, niedawno zmarłym pro-fesorze uniwersytetu. Oto mały fragment bardzo frapującego tek-stu. "We wszystkim był człowiekiem wiary. Wiary nigdy nie kwe-stionowanej, która była dla niego jakby koniecznością. Wiary nie dodanej do wiedzy, nie dopisanej do życia, lecz będącej kształtem całej rzeczywistości i ostatecznym wymiarem każdego wydarzenia i każdego doświadczenia życiowego. Można powiedzieć, że jednym i tym samym spojrzeniem dostrzegał to, co doczesne i to, co wieczne, człowieka i Boga". Nieco dalej czytam znów: "Mimo wielości da-rów, jakie posiadał i różnorodności dróg, jakie przemierzył, była w jego życiu jedność: jedno zainteresowanie, jeden przedmiot reflek-sji, jedna sprawa. Był nią człowiek, konkretny człowiek [...]. Starał się służyć ludziom, jakby uświadamiając im, czy raczej dopusz-czając w jakiś sposób do głosu ich osobistą, niepowtarzalną war-tość [...]. Każdy mógł poczuć się w kontakcie z nim po prostu człowiekiem, to znaczy sobą. Mógł doświadczyć swej własnej, osobowej, indywidualnej godności" (ks. A. Zuberbier, Leszek, "Przegląd Katolicki", 1986, nr 31/32.).
Siostry i Bracia, takim był ów chrześcijanin - nie podzielony, nie rozłamany, wszędzie obecny ze wszystkim, co stanowiło dla niego największą wartość. Jeśli więc napisano, że jednym spojrze-niem ogarniał to, co doczesne i to, co wieczne, człowieka i Boga, można było i to następnie napisać, bez uszczerbku dla jego sylwet-ki, bez obawy o prawdę obrazu, że miał jedno zainteresowanie, jeden przedmiot refleksji - konkretnego człowieka.
Był taki człowiek wśród nas. I tacy ludzie są wśród nas. Żywe ilustracje ewangelicznej prawdy o człowieku. Wzorce zobowiązu-jące do pójścia w ich ślady. Tym bardziej, gdy wokół niemało gło-sów, przykładów, rozlicznych wręcz nalegań, by życie swoje mo-delować inaczej, nie wyrzekając się jednak Ewangelii. Ta pokusa nierzadko działa najsilniej, jej głos brzmi najsugestywniej. Stąd i nasza misja w świecie wyraźnie się rysuje i już od dawna, jako zadanie bardzo pilne, domagające się postaw jednoznacznych, zde-cydowanych, pełnej chrześcijańskiej obecności absolutnie wszędzie, gdzie przez swój wybór osadziliśmy nasze życie: w uczelni, w warsztacie twórcy, w gabinecie lekarskim, w fabryce, na estradzie i scenie, w instytucie badawczym, przy stole kreślarskim, w sali sądowej, na rozmowie wśród przyjaciół i znajomych - wszędzie i w każdym czasie. Taka jest bardzo pilna potrzeba naszych dni.
Tym bardziej wypada mi podkreślić, że przecież dwie okolicz-ności gromadzą nas tu na sprawowanie Eucharystii. Z Bogiem pragniemy rozpocząć nowy rok akademicki i na przeciąg najbliż-szego tygodnia chrześcijańską refleksją objąć sprawy kultury. Wsłuchać się, zobaczyć, pomyśleć, kontemplować wiarę wyrażają-cą się w twórczości, która nabrzmiała jest duchem ludzkim i prze-znaczona dla ducha - na duchowe przeżywanie jej treści.
5. Dlatego, w zakończeniu tych wspólnych zastanowień, zwróćmy uwagę na to jeszcze, co wypełnia dzisiejszą liturgię czy-tań. Wódz królewskich wojsk syryjskich, dzielny wojownik Na-aman, otaczany ogólnym szacunkiem, był trędowaty. Na polecenia męża Bożego - Elizeusza obmył swe schorowane ciało w wodach Jordanu i doznał uzdrowienia. Księga biblijna podaje, że wróciw-szy znad rzeki do proroka, powiedział: "Przekonałem się, że na całej ziemi nie ma Boga poza Izraelem" (2 Krl 5, 15). Święty Łu-kasz z kolei przytacza, że spośród dziesięciu, których Jezus uzdro-wił z trądu, tylko jeden, cudzoziemiec, na widok cudu złożył Bogu uwielbienie.
Nie sądźcie, że te teksty są dalekie od spraw, nad którymi się zastanawiamy w ten uroczysty wieczór niedzielny. Przeciwnie, wszystko, co chciałem Wam powiedzieć, wiodło wprost do tych treści. Trąd jest wymownym symbolem śmiertelnie zagrożonego wnętrza człowieka - nieczystości duszy, wzajemnych wrogości, nieposzanowania prawdy, lękliwie ukrywanej wiary. Trąd, naj-straszniejsza z chorób, jest rzucającym się w oczy symbolem grze-chu. Grzech jest jak trąd!
Jeśli więc ktoś z nas byłby dotknięty trądem duszy, niech woła, jak tamci z Ewangelii: "Jezusie, Mistrzu, ulituj się nade mną". Niech, jak tamci, woła donośnym głosem! Niech naprawdę woła. Za siebie i za innych, którzy nie wołają, nie widząc, że są śmiertel-nie dotknięci. Przecież mówiąc dziś o niepokojącym stanie wiary wielu naszych braci, chciałem powiedzieć, muszę powiedzieć, taki jest mój obowiązek - trudny, ale dobroczynny - to jest trąd! Trąd naszego czasu. Wielki myśliciel chrześcijański, jeden z najwięk-szych, św. Augustyn, mówiąc w czasie odległym od naszego, ale w sytuacji zadziwiająco podobnej do naszej, przekazywał takie jasne zdania: "Słowa te zapamiętajcie i przy nich pozostawajcie. Niech nie będzie niezgody, niech nikt nie będzie trędowaty. Nauka nie-stała, bezkształtna oznacza trąd umysłu, z którego Chrystus oczyszcza [...]. Zaprawdę, Jemu to zawdzięczamy, że myślimy, że jesteśmy ludźmi, że dobrze żyjemy, że poprawnie myślimy. Jemu to zaprawdę zawdzięczamy" (Ojcowie żywi, t. 3, Kraków 1980, s. 365). I niech, Najmilsi moi, we wszystkim, co czynimy, wszędzie, gdzie jesteśmy, z dusz naszych radośnie się wyrywa ten okrzyk wiary Naamana: "Oto przekonałem się, że na całej ziemi nie ma Boga poza naszym Bogiem".
Homilia na inaugurację roku akademickiego
w uczelniach łódzkich,
12 października 1986 r.